środa, 29 czerwca 2011

sometimes blissfully


Przestrzeni potrzeba. Przestrzeni. Własnego kąta, łóżka, biurka (!). Odkryciem jest, jaki to ważny mebel. Z miejscem na wszystko - kredki, książkę, kalendarz, butelkę wina, kubek kawy, świeczkę, ikonę, lusterko... Sprzęt lepszy i jeszcze bardziej pojemny, niż damska torebka.

Kołowrotek o charakterze idź po wpis, weź prze-wpis, pojedź tam, załatw to, zdąż przed deadlinem. Nie, że to źle, że jest się czym zająć, nie, że to dobrze, że trzeba za tymi wpisami się uganiać. Najbardziej zaś nie znoszę czekania po nic. Kilkugodzinnego z resztą.

Biurko jest po to, by było się o co oprzeć w nocy. (Od zasypiania na siedząco jest bowiem kuchenny stół). Czerwiec to najlepszy w roku miesiąc, z nocami maksymalnie krótkimi, pełnymi robaczków świętojańskich. Trudno więc oprzeć się nocom czerwcowym i nie nasłuchiwać ciszy, w której nic i nikt cię nie atakuje. Niet gwizdów, świstów, jazgotu, trzaskania. Błogość.

A czymże w obliczu mnogości robaczków świętojańskich i błogości otoczenia pozbawionego niepożądanych bodźców jest niezdanie gramatyki? Niczym, powiadam, a wiem, co mówię.

Cieszmy się czerwcem. Choć przez chwilę. Ucieknijmy z miasta, od zgiełku, tłoku, świszczących ulic i konieczności spotykania i mijania. I paplania. Ble ble ble.

W spokój. Na daczę. Na wino. W ciszę bezgraniczną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz